2014.05.13

Sztuka jest kołem zamachowym cywilizacji

Leon Tarasewicz - artysta rodem z Walił, wsi położonej na pograniczu polsko-białoruskim. Jego prace wystawiane są na całym świecie, min. w galeriach w Nowym Jorku, Frankfurcie, Tel Awiwie i Seulu. Brał udział w biennale w Wenecji i Sao Paulo. Słynie nie tylko z obrazów, ale także instalacji artystycznych, które zmieniają miejski krajobraz. Otrzymał Paszport "Polityki", nagrodę im. Jana Cybisa, Fundacji Zofii i Jerzego Nowosielskich, Srebrny Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Pana malarstwo nie mieści się w konwencjonalnej definicji tej dyscypliny. W swoich wypowiedziach podkreśla Pan, że malarz powinien „wychodzić poza ramy i płótno”. Takiego właśnie spojrzenia na sztukę uczy Pan swoich studentów?

Powiedziałbym, że uczą się przy mnie, ale nie ode mnie. Bywam z nimi w takich miejscach, które mają fundamentalne znaczenie dla historii malarstwa. Jest to np. wieś Mikována Słowacji, z której pochodzili rodzice Andy'ego Warhola, Łomża, w której urodzili się rodzice Barnetta Newmana, czy Krasnogruda, gdzie bywał Czesław Miłosz. Historia, która w tych miejscach była i jest obecna, a przede wszystkim ludzie, którzy byli związani z tymi miejscami stwarzają sytuacje do intelektualnego dialogu. To jest podłoże, które młodym ludziom pomaga przełamać się, wyjść poza schematy i w rezultacie stworzyć coś niezwykłego.

  • 12 marca w siedzibie Centrali PKO Banku Polskiego w Warszawie odbył się wernisaż wystawy poplenerowej studentów pracowni Przestrzeni Malarskiej profesora Akademii Sztuk Pięknych - Leona Tarasewicza. Wystawę uroczyście otworzył Cezary Banasiński, przewodniczący Rady Nadzorczej PKO Banku Polskiego.Plener pracowni – pod mecenatem Fundacji PKO Banku Polskiego – odbył się w listopadzie ubiegłego roku w dworku Czesława Miłosza w Krasnogrudzie, gdzie mieści się Międzynarodowe Centrum Dialogu prowadzone przez Fundację „Pogranicze”. Jego uczestnikami była trzynastoosobowa grupa studentów warszawskiej ASP pracująca na co dzień pod kierunkiem wybitnego artysty Leona Tarasewicza.

Czy młodzi artyści chętnie odnajdują się w malarstwie intelektualnym?

Nie ma innego malarstwa. Jest tylko malarstwo intelektualne. Na nasze plenery jeżdżą osoby, które już samodzielnie kreują swoją twórczość. Prace, które prezentowane były w gmachu PKO Banku Polskiego są przykładem dojrzałego malarstwa. Może je wystawiać każda galeria sztuki, w dowolnym mieście. Sądzę, że poszukiwanie swojej drogi, „wychodzenie poza ramy” odpowiada moim studentom.

Jest Pan w tej komfortowej sytuacji, że utrzymuje się z malarstwa. W przypadku młodych artystów nie jest to takie oczywiste. Czy rozmawia Pan ze swoimi studentami o pieniądzach, o sposobie zarabiania na sztuce?

Dziś o pieniądzach rozmawiają wszyscy, bo każdy musi płacić rachunki. Zawsze podkreślam, że sztuka była, jest i będzie kołem zamachowym cywilizacji. Pieniądze są, albo ich nie ma. Czasami „wyparowują” z rynku, natomiast sztuka jest zawsze. To powinno dawać do myślenia wszystkim, którzy uważają, że pieniądz rządzi światem. Moim zdaniem wszelki rozwój jest możliwy tylko tam, gdzie krzyżuje się intelekt z ekonomią. To jest fundament cywilizacji. W Polsce ciągle jeszcze nie mamy dostatecznie licznej grupy ludzi, która jest w stanie utrzymywać galerie wystawiające i sprzedające prace młodych artystów. Trzeba stworzyć warunki, aby takie galerie powstawały i rozwijały się. To ich właściciele powinni zajmować się szeroko rozumianym marketingiem. Malarz powinien tworzyć, a monetyzacją jego prac powinna zajmować się galeria.

A jak Pan postrzega rolę mecenasów sztuki? Obecnie świat biznesu angażuje się w sponsoring, tworzy własne kolekcje.

Mecenat jest dobry, ale w Polsce ciągle funkcjonuje trochę „od święta”. Zarówno twórcy jak i biznesmeni mechanizm patronatu nad sztuką czy sponsoringu dopiero poznają. Niezależnie od tego, jak ów mechanizm rozwinie się w przyszłości, moim zdaniem podstawową rolę w życiu artysty powinny odgrywać galerie.

Kilkanaście lat temu w Gródku na Podlasiu chciał Pan otworzyć leśną galerię. Tego pomysłu Pan nie zrealizował, ale ciągle wiele Pan robi dla swojej „małej ojczyzny”.

23 lata temu założyłem Towarzystwo Ziemi Gródeckiej, które między innymi zajmuje się przywracaniem historii tego miejsca. Chciałbym, aby więcej młodych zaangażowało się w tę działalność. Uważam, że sukcesem jest powstanie, bez mojego udziału, książki na temat historii tej ziemi. Oznacza to, że ziarno zostało zasiane, że są już inni, których Gródek i jego dzieje interesują. Obecnie bardziej jestem zajęty Krynkami i tworzeniem miejsca upamiętniającego działalność Sokrata Janowicza. Nie ma nikogo innego, kto mógłby się tym zająć, więc przyjąłem to na siebie.

A Pana białoruskość? Zawsze podkreślał Pan swoje korzenie, pochodzenie?

Kilkadziesiąt lat temu mówienie o białoruskości było równoznaczne z nacjonalizmem. To się zmieniło. Dziś to swego rodzaju snobizm. Temat modny i, co nie jest bez znaczenia, intratny. Na rozwój kultury białoruskiej można pozyskać pieniądze. Słyszałem, że jakaś „białoruska inicjatywa” powstała nawet w Poznaniu. Nie wiem, jak to tłumaczyć: może zgodnie z obiegowym powiedzeniem, że jeśli znajdzie się dwóch Białorusinów, to jest już Białoruś…

Jest Pan chyba najbardziej znanym w Polsce hodowcą rasowych kur. Nadal życie tych ptaków Pana pasjonuje?

Kurami nadal się zajmuję. Interesują mnie nie tylko ptaki, ale też ludzie, którzy je hodują. Są bardzo ciekawi, lubię z nimi rozmawiać. Żyją w innym świecie niż artyści. Kontakt z nimi jest mi potrzebny, bo stanowi swego rodzaju odskocznię od świata artystycznego. 

A jakie ma pan plany na najbliższe miesiące jako artysta?

Niedawno byłem w Stambule. Mam zrobić coś w tym mieście w ramach roku polskiej kultury w Turcji. W planach jest też Poznań. Ale przede wszystkim chciałbym trochę popracować w domu. Największym moim zmartwieniem jest znalezienie na to wszystko czasu.

Rozmawiała: Mira Ignatowicz

loaderek.gifoverlay.png