2017.06.23

Wychowałam się w operze

Jest córką Małgorzaty Walewskiej. Marzy o zbudowaniu sceny na wodzie w Bregenz, chce zobaczyć Annę Netrebko w swoim kostiumie w Metropolitan Opera i zostać set designerem w filmie sci-fi Ridleya Scotta. Rozmowa z Alicją Kokosińską, autorką scenografii do spektaklu  „Don Pasquale” wystawianej w Operze Krakowskiej.

Alicja Kokosińska, fot. Mateusz NasternakJak się zaczęła Pani przygoda ze scenografią?

Chyba jeszcze w przedszkolu! Uwielbiałam bawić się lalkami i tworzyłam dla nich bardzo wymyślne światy. Moim najlepszym przyjacielem był dziadek, z wykształcenia elektryk. Razem z nim budowaliśmy windy dla moich lalek i wprowadzaliśmy cały system oświetlenia do ich domków.

Miała Pani chyba zadatki na inżyniera?

Jak się później okazało większość dziecięcych zabaw jest bardzo przydatnym przygotowaniem do zawodu scenografa, np. do konieczności budowania makiet. Prof. Marcin Jarnuszkiewicz mawiał, że człowiek jest najmądrzejszy, kiedy się rodzi, a potem system szkolnictwa i ramy kulturowe go ogłupiają. To chyba moja ulubiona mądrość życiowa. Faktycznie jest tak, że wyczuwam moc w dzieciństwie i widzę w nim klucz do bycia dobrym scenografem. Wydaje mi się, że sekretem jest intuicja. Staram się pielęgnować w sobie ten zmysł i uważam go za podstawowe narzędzie pracy.

Dlaczego właśnie scenografia przedstawień operowych?

Bo wychowałam się w operze. Pochodzę z rodziny silnie zakorzenionej w branży muzycznej (mamą Alicji Kokosińskiej jest śpiewaczka operowa Małgorzata Walewska – przyp. red.) ,więc praca w operze wydaje mi się całkowicie naturalna. Często dzieci wybierają podobną ścieżkę zawodową, co rodzice, bo można skorzystać z przetartego szlaku. Ja przecierałam szlaki… w kurzu własnymi ubraniami, kiedy jako dziecko wchodziłam w każdą możliwą szczelinę za kulisami wielu scen. Odkrywałam tajemnicze przejścia w Operze Narodowej w Warszawie, szukałam duchów w piętnastowiecznym zamku w Savonlinnie, sprawdzałam, czy mam lęk wysokości, w kamieniołomach w St. Margarethen. Cud, że to wszystko przeżyłam. Mama była wiecznie na próbach, a ja latałam samopas i robiłam wszystko, na co miałam ochotę. Przez pewien czas mama popychała mnie w kierunku kariery muzycznej, ale z marnym skutkiem. Grałam na fortepianie i śpiewałam, ale zdecydowanie bardziej lubiłam prace manualne. Uwielbiałam się brudzić i babrać w różnych substancjach. Wybrałam więc własną drogę. Połączyłam wszystko, co kocham, i wynikiem tej fuzji jest scenografia operowa.

Czy scenografia spektaklu operowego czymś się różni od przygotowania „zwykłego” przedstawienia teatralnego? Jakie znaczenia ma zawarta w nim treść muzyczna?

Libretto operowe to zwykle prosta historia o miłości. Oczywiście są również wielkie sagi o mitycznych bohaterach i zagadkowe baśnie. Najczęściej jednak jest to klasyczny dramat miłosny. Odmiennie niż w teatrze bohaterowie nie mają wielowarstwowych, skomplikowanych osobowości. W operze najważniejsza jest muzyka. Ona jest pretekstem do dialogów i ona tworzy światy i bohaterów. Muzyka mówi więcej niż tekst. Najlepszym dowodem na poparcie moich słów jest hierarchia w obydwu instytucjach. W teatrze słowo reżysera jest najważniejsze, w operze przed reżyserem stoi dyrygent.

Czy przygotowanie scenografii operowej stawia przed jej twórcą specyficzne zadania?

Spektakl muzyczny ma ważną cechę, której nie należy lekceważyć – czas. Frazy, takty, pauzy to wytyczne nie tylko dla muzyków, ale również dla scenografa. Przekonałam się o tym przy okazji realizacji „Gwałtu na Lukrecji” Benjamina Brittena. Gdy śpiewaczka kończyła arię, mieliśmy muzyczną pauzę i kilka taktów zanim rozpocznie się ensemble. W tym czasie musieliśmy zrobić blackout [wygasić wszystkie światła – przyp. red.] i rozsypać kwiaty na scenie oraz wlać wrzątek do wiader z suchym lodem. Mieliśmy na to czas do drugiego taktu, potem musieliśmy zniknąć ze sceny. Dyrygent obserwował sytuację i starał się nam pomóc, ale pauza nie mogła trwać w nieskończoność. Jako młody asystent scenografa zajmowałam się wówczas rozsypywaniem kwiatków i przerzucaniem dwóch ton piasku w przerwie między pierwszym i drugim aktem. Mocno schudłam podczas tych przedstawień.

We wszystkich dotychczasowych wywiadach podkreśla się Pani młodość, ale i doświadczenie. „Don Pasquale” to wprawdzie Pani debiut, ale też kolejna realizacja operowa, przy której Pani pracowała?

„Don Pasquale” to moja pierwsza samodzielna realizacja. Wcześniej zbierałam doświadczenie jako asystent przy okazji urzeczywistniania wizji innych scenografów. Pracowałam z gotowym pomysłem i listą potrzebnych rekwizytów. Zwykle asystent nadzoruje budowę dekoracji. W praktyce wyglądało to tak, że siedziałam po nocach w opuszczonej drukarni na Pradze i siedząc na drabinie, malowałam 100m2 metalowej siatki na niebiesko, a potem przekładałam miliard niebieskich sznurków przez ramy okienne. Sznurki trzeba było najpierw pomalować, w co angażowałam całą moją rodzinę. W finale główny bohater wpadał w napiętą przeze mnie sieć i miotał się w niej jak dzikie zwierzę. Niemalże płakałam po każdym spektaklu, ponieważ musiałam potem wszystko rozplątać. Takie doświadczenia są bardzo ważne, bo weryfikują predyspozycje do wykonywania tego zawodu. Deadline to rzecz święta i choćby wszystko się waliło, trzeba zdążyć i jeszcze zmieścić się w budżecie.

Przestrzeń postindustrialna Starej Drukarni, gdzie asystowała Pani przy realizacji „Gwałtu na Lukrecji”, i Teatr Stanisławowski w Łazienkach Królewskich, gdzie pracowała Pani przy realizacji „Orlanda” Haendla, to miejsca stawiające diametralnie różne wyzwania. Która z tych przestrzeni może bardziej pobudzić wyobraźnię scenografa?

Obie są niesamowite. Każda z nich porusza moje serce. Stara Drukarnia to miejsce, w którym świetnie się czułam. Trochę przerażająca, ale też pociągająca. Mogłabym tam zamieszkać. Uwielbiam fabryki i industrialny klimat. Kocham maszyny. Akustyka w fabrykach jest nieokiełznana. Dźwięk jest wzmocniony i trudno nad nim zapanować, ale w tej mocy jest też osobliwe piękno. Poza tym jest duża dowolność w kwestii organizacji widowni. Można stworzyć spektakl od samych podstaw, bo tam przecież nie ma nic: nie ma na czym wieszać świateł ani dekoracji, nie ma urządzeń scenicznych i kulis. Trzeba się w tym wszystkim odnaleźć.

Teatr Stanisławowski zaś to nie byle teatr – ma duszę. Najbardziej inspirująca była dla mnie przestrzeń nad sceną. Była tam stara drewniana machina do podnoszenia i opuszczania sztankietów [dekoracji teatralnych – przyp. red.], a jak poszło się dalej, to można było odnaleźć taki otwierany lufcik do podglądania sceny znad widowni. Jednym z moich ulubionych aspektów pracy scenografa jest usprawiedliwione wchodzenie do miejsc niedostępnych dla „zwykłych śmiertelników”. Poza tym lubię Stanisławowski za to, że ma pochyłą scenę. To bardzo słuszny architektonicznie zabieg. Widz może widzieć podłogę i stopy aktora. Tak powinno być wszędzie.

Jak młoda artystka trafiła na tak renomowaną scenę, jak Opera Krakowska, do grona doświadczonych realizatorów? Jak układała się współpraca?

Po ukończeniu studiów scenograficznych pierwszego stopnia na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie postanowiłam spróbować zaprezentować mój projekt licencjacki Dyrektorowi Bogusławowi Nowakowi z Opery w Krakowie. Był oparty na „Balu maskowym” Giuseppe Verdiego i przygotowywany na planach Opery Krakowskiej. Akurat wybierałam się do Krakowa na przedstawienie z okazji jubileuszu 60-lecia Opery i pomyślałam, że – w sumie – nie mam nic do stracenia. Dyrektor Nowak był nieco zaskoczony moją śmiałą prezentacją i powiedział, że ma już plany repertuarowe. Prawie rok później dostałam telefon z propozycją pracy przy spektaklu „Don Pasquale”. Lubię przywoływać ten fragment wypowiedzi Pana Dyrektora, w którym wspomina, że dostrzegł mój „błysk w oku”. Muszę przyznać, że miałam wielkie szczęście. Trafiłam do grona wyśmienitych, doświadczonych realizatorów. Czułam się pośród nich bardzo bezpiecznie. Szczególnie dobrze wspominam współpracę z Marią Balcerek [autorka kostiumów – przyp. red.]. Ona nauczyła mnie ostrożności w chodzeniu na kompromis, wiary we własny projekt, egzekwowania poleceń od wykonawców i walki o jakość wykonania. Pokazała mi, jak być prawdziwym mężczyzną w teatrze!

Scenografia do spektaklu „Don Pasquale” jest bardzo ‘dosłowna’, dość tradycyjna. Jerzy Stuhr nie dążył do uwspółcześnienia tego spektaklu, zrealizował go zgodnie z tradycją sceniczną. Co w tym kontekście było największym wyzwaniem dla scenografa?

Profesor Stuhr to najwspanialszy człowiek pod słońcem. Był dla mnie nauczycielem, reżyserem i partnerem w tym projekcie. Czułam, że tworzymy coś razem. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy we włoskiej kawiarni w Warszawie i rozmawialiśmy o spektaklu. On w bardzo malarski sposób roztaczał przede mną swoją wizję, a ja skrupulatnie notowałam każde słowo. Potem siadałam sobie w domu i rysowałam różne propozycje przestrzeni i rekwizytów. Dawałam się ponieść wyobraźni, choć notatki z rozmów wyznaczały mi kierunek. Od samego początku Profesor jasno powiedział, że trzymamy się tradycji. Jest dom bohatera, mieszkanie jego przyszłej żony i ogród za domem. Tyle. Miałam problem z tym, żeby odtwarzać takie przestrzenie dosłownie. Chciałam, żeby scenografia też była bohaterem tego spektaklu, żeby wnosiła jakąś dodatkową treść i przez swoje transformacje opowiadała własną historię. W warstwie projektowej chyba się udało, choć miałam duże problemy z realizacją, czyli „ożywieniem” tego projektu. Jest jeszcze bardzo wiele rzeczy, których nie wiem i nie umiem. Prawdziwym wyzwaniem był nadzór budowy dekoracji. Musiałam podejmować decyzje konstruktorskie i wybierać materiały, a nigdy wcześniej nie miałam styczności z tak dużą budową. Wypłynęłam od razu na głęboką wodę.

A co po „Don Pasquale”? Jakie plany i marzenia na przyszłość?

W lipcu kończę studia. Piszę pracę magisterską o organizacji przestrzeni w spektaklach Krystiana Lupy. Realizuję na ASP własny spektakl pod okiem profesora Leszka Mądzika. To będzie plastyczny teatr autorski, w którym opowiem o dzieciństwie. Drugą częścią mojej pracy magisterskiej jest projekt scenografii do spektaklu „Don Pasquale”.

Po studiach chcę podróżować po świecie, zrobić Wagnera w Bayreuth, zabudować scenę na wodzie w Bregenz, zobaczyć Annę Netrebko w moim kostiumie w Metropolitan Opera, być set designerem w filmie sci-fi Ridleya Scotta, zaprojektować scenografię i światła do koncertu The Prodigy. Potem mogę umierać.

Ambitny plan! Dziękuję i życzę spełnienia wszystkich marzeń.

Rozmawiała Iwona Ramotowska
dolcetormento.blogspot.com
dolcetormento.pl

  • Spektakl Don Pasquale w Operze Krakowskiej miał premierę 2 grudnia 2016 roku i był znakomicie przyjęty przez krytykę i publiczność. Sztuka powróci na deski już 30 czerwca i 2 lipca 2017 roku. Mecenasem Opery Krakowskiej jest PKO Bank Polski.

Czytaj także:

Festiwal „Kolory Polski” znów w drodze!

Co jest poza słowami?



loaderek.gifoverlay.png