2013.06.22

W dolinie rzeki Limpopo

The Big Five Marathon w Republice Południowej Afryki jest zaliczany do dziesięciu najpiękniejszych maratonów świata. Na trasie wytyczonej w Parku Narodowym Waterberg biegaczom towarzyszy afrykańska Wielka Piątka. Lwy, lamparty, słonie czy antylopy to nie jedyny dreszcz emocji, jaki towarzyszy zawodnikom. Kolejny to tropikalny klimat, ale największy – ekstremalnie trudna trasa…

Właśnie z nią 22 czerwca postanowiła się zmierzyć ekipa maratończyków spod znaku Korony Maratonów PKO Banku Polskiego - Maciej Kurzajewski oraz pracownicy PKO Banku Polskiego: Urszula Pastuła, Katarzyna Turko i Krzysztof Marczak.

 TYLKO TERENOWYM JEEPEM

W przededniu startu organizatorzy zapraszają zawodników do odkrytych terenowych jeepów. Bo tylko one, mające napęd na cztery koła, mogą pokonać trasę The Big Five Marathon. Silniki samochodów „wyją” na podjazdach, a hamulce „grzeją” się na zjazdach. A my, pasażerowie jeepów, z coraz większym niepokojem spoglądamy na siebie. Wszyscy czujemy to samo. Będzie ciężko, bardzo ciężko. Zwłaszcza trudne podbiegi i strome polne drogi w dół nie napawają optymizmem. Mimo wszystko trzeba się z nimi zmierzyć. Odbieramy numery startowe i ostatnia odprawa przed biegiem. Organizatorzy przypominają, że na trasie możemy spotkać, żyjące tutaj na wolności, afrykańskie zwierzęta, a wśród nich przedstawicieli „Wielkiej Piątki” - słonie, bawoły, nosorożce, lwy i lamparty. Mamy się jednak nie obawiać. Łatwo powiedzieć „nie obawiać się”…

POD GÓRĘ I W DÓŁ

Sobotni poranek. Start o godzinie ósmej. Od czwartej jesteśmy na nogach. Śniadanie i wyjazd na linię startu. W Republice Południowej Afryki jest „zima”. Śnieg, co prawda nie pada, ale różnice temperatur spore. W nocy słupek w termometrze spada do 0 stopni Celsjusza, a w południe rośnie nawet do 30 stopni. Siedem godzin to limit czasu na pokonanie trasy, który wyznaczyli organizatorzy biegu.

Na początek łatwy pierwszy kilometr, z górki. Po nim dziewięciokilometrowy podbieg. Nie bez kozery organizatorzy ostrzegali, aby nie „kozakować” na pierwszym odcinku. Biec raczej wolniej, aby organizm przyzwyczaił się do wysokości.

Dziesiąty kilometr i najwyższy punkt trasy, 1750 m n.p.m. Tutaj dostajemy żółte opaski, dowód „zaliczenia” tego trudnego odcinka biegu. Czternasty kilometr to początek wąwozu, który trzeba pokonać dwukrotnie. Biegniemy w dół. Trudno to nazwać biegiem, raczej „zsuwamy” się z góry. Jest bardzo stromo. Trzeba uważać żeby się nie nabawić kontuzji.

U podnóża kanionu punkt żywieniowy z wodą, izotonikiem i … coca-cola, która się świetnie sprawdza, orzeźwia i daje energetycznego „kopa”. Dyżurujący na tym punkcie lekarz upewniał się czy zawodnicy czują się dobrze i czy będą mogli biec dalej...

Z KARABINAMI NA RAMIONACH

Kolejny odcinek to suchy, niski las - teren siedlisk lwich rodzin. Co kilkaset metrów stoi rangers, z karabinem na ramieniu. Oni czuwają nad naszym bezpieczeństwem. Świadomość, że wygłodzony lew mógłby nas zjeść na „wczesny obiad” jest jednak niczym z podłożem, które trzeba będzie pokonać. Od 16 do 26 kilometra biegniemy po piachu, momentami bardzo głębokim. Trasa bardzo dobrze oznakowana. Nie sposób jej pomylić, mimo wielu leśnych przecinek. Tutaj kilku maratończyków przeżywa swój pierwszy kryzys. Później ma być jeszcze gorzej…

O „ścianach płaczu” zazwyczaj mówią kolarze. Kolarska „ściana płaczu” to bardzo stromy podjazd wymagający od zawodnika maksymalnego wysiłku. Nasza „ściana płaczu” zaczęła się za tabliczką z napisem 16 kilometrów do mety. To było, liczące 3 kilometry, bardzo strome podejście, bez szansy na bieg. Każda próba podbiegnięcia pociągała za sobą protest mięśni nóg, z ostrzeżeniem, że jeszcze chwila i złapie nas taki skurcz, że nie tylko bieg, ale nawet chód będzie niemożliwy. Był zdecydowanie najtrudniejszy fragment biegu. Prawdziwe biegowe „piekło”, którego nie sposób zapomnieć.

BIEGNĄCY Z ANTYLOPAMI

Tylko tutaj, w Rezerwacie Przyrody Entabeni, można zobaczyć taki obrazek – biegnący maratończycy i biegnące równolegle z nimi stado antylop. Oczywiście antylopy, jako tubylcy, są szybsze, ale czy bardziej wytrzymałe?... Czy potrafią one przebiec 42 kilometry i 195 metry pod górę i w dół bez zatrzymywania?...

Tylko tutaj można zobaczyć na punktach odżywczych miejscową Murzynkę, która bębniąc na małym tam-tamie zachęca zawodników do walki i niesie w świat wieść o dzielnych białych i czarnych twarzach, które walczą ze swoim zmęczeniem i słabościami, aby zameldować się na mecie i powiedzieć: „byłem, widziałem, walczyłem, pokonałem swoje słabości, i to jest moje zwycięstwo”.

Tylko tutaj słonie mogą zatrzymać bieg. Amerykańska biegaczka i towarzysząca jej japońska zawodniczka przeżyły taką przygodę. Na ich drodze stanęło stado słoni. Stanęło i ani myślało ustąpić. A czas płynął. Minął wyznaczony limit czasu i dopiero wtedy słonie zdecydowały się na odblokowanie drogi. Zawodniczki uprosiły organizatorów, by mogły ukończyć bieg. Organizatorzy byli wspaniałomyślni i pozwolili. Cóż winne były zrozpaczone zawodniczki i jakie miały szanse na wygraną ze słoniami, najpotężniejszymi przedstawicielami „Wielkiej Piątki”.

OSTATNI ETAP

Ostatni odcinek sprawiał z pozoru wrażenie najłatwiejszego. W błędzie byli jednak ci, którzy ulegli temu złudzeniu. Jeszcze tylko dwanaście kilometrów. Tylko dwanaście, ale za to najeżone krótkimi podbiegami, sporo kamienistych fragmentów, a na dodatek pełne słońce i coraz bardziej kumulujące się zmęczenie i samotna walka, bo kibiców nie ma i brakuje dopingu. Nawet ostatni kilometr nie pozwalał rozwinąć skrzydeł. Nie było mowy o szybkim finiszu, choć sportowe serce rwało się do walki o każdy metr, to jednak rozsądek nakazywał rozwagę. Pod nogami mieliśmy żwir i kamienie. Trzeba było bardzo uważać, aby nie skręcić nogi w kostce.

NARESZCIE NA MECIE

Brama mety. Czterdzieści dwa kilometry i 195 metrów za mną. Wielkie zmęczenie szybko ustępuje wielkiej radości. Ostatnie setki metrów pokonywałem samotnie. Przede mną biegł Krzysiek Marczak, bardziej doświadczony, z lepszą od mojej „życiówką”. Widziałem go i on później opowiedział mi, że zauważył, iż za nim biegnie ktoś w białej koszulce. Nie rozpoznał mnie. Postanowił, że nie odda prowadzenia. I nie oddał. Z całego serca gratuluję mu 8 miejsca w klasyfikacji generalnej. Pokonał trasę maratonu w 4 godziny 39 minut i 46 sekund. Byłem za nim, na 9 miejscu w klasyfikacji generalnej, z czasem 4 godziny 41 minut i 28 sekund.

Z dużą niecierpliwością czekaliśmy na nasze panie. Po 5 godzinach 26 minutach i 18 sekundach na linii mety zameldowała się Ula Pastuła, a po niej z czasem 6 godzin 7 minut i 11 sekund Kasia Turko. Ekipa z logo PKO Banku Polskiego okazała się teamem, który zdobył Afrykę i pokazał, że niestraszne mu są bezdroża Republiki Południowej Afryki.

 

Maciej Kurzajewski

Więcej informacji o projekcie na stronie Biegajmy razem oraz www.koronamaratonow.pl

loaderek.gifoverlay.png