2013.09.13

Teatr pusty to teatr bez wartości

W aktorstwie nigdy nie będzie punktu, w którym osiąga się wszystko i można zagrać
każdą rolę. To jest po prostu niemożliwe. Uważam, że stale trzeba nad sobą pracować. Z Andrzejem Sewerynem, aktorem, reżyserem, dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie, rozmawiała Anna Nawrocka.




Kiedy zaczął Pan myśleć o aktorstwie?

Dość wcześnie. Występowanie przed ludźmi nie było mi obce od dzieciństwa. W liceum brałem udział w różnego rodzaju przedstawieniach i akademiach. Przyznam jednak, że nie wszyscy pochwalali moje zainteresowanie aktorstwem. Moja profesorka Anna Radziwiłł, która w liceum uczyła mnie historii, odnosiła się do tego dość krytycznie. Uważała, że aktorstwo to niezbyt poważne zajęcie. Ona po prostu nie ceniła takich osobników.

Ale zupełnie nie wziął Pan do serca jej uwag?

Nie, zdawałem do PWST, choć trochę asekuracyjnie złożyłem też podanie na SG PiS i na historię! Przyznam jednak, że moja pani profesor dopiero po dwudziestu latach okazała uznanie dla mojej pracy. Było to po obejrzeniu telewizyjnego pokazu „Antygony” w mojej reżyserii, na który ją zaprosiłem. Ale zdarzyło się to tylko raz.

Pracował Pan w jednym z najsłynniejszych teatrów na świecie – Comédie-Française w Paryżu. Pierwsze role były trudne, bo nie znał pan francuskiego. A potem lubił pan grać w tym języku?

Bardzo lubiłem grać po francusku, chociaż – inaczej niż dla moich kolegów – nie był to dla mnie język naturalny. To było bardzo sztuczne, zresztą jak wszystko w teatrze. Zastanawiałem się nad każdym słowem, tłumaczyłem, analizowałem. Język był jednym z elementów mojej gry, pracy na scenie. Ja po prostu wkładałem we wszystko więcej wysiłku, musiałem przecież i opanować język, i zrozumieć rolę. Może właśnie dlatego zostałem zatrudniony w Comédie-Française.

Czy był ktoś, kto Pana fascynował, na kim się Pan wzorował, zarówno w aktorstwie, jak i w życiu?

Moje wzorce osobowościowe? Jest ich wiele. Jacek Kuroń, Anna Radziwiłł, Janusz Warmiński i Aleksandra Śląska, Gustaw Holoubek, Jan Świderski… Jestem pewien, że jeszcze wielu nie wymieniłem.

Jak postrzega Pan współczesnego widza? Czego, Pana zdaniem, oczekuje od teatru młody widz?

Jest on inny niż w czasach mojej młodości.

  • Współczesny widz otrzymuje szerszą, bardziej zróżnicowaną propozycję artystyczną niż przed laty. Jednak brak mu czasami narzędzi, którymi mógłby ją ocenić.

Dlatego tak wiele dziś hochsztaplerki w sztuce. Od młodego widza oczekuję, by był wymagający zarówno wobec otaczającej go rzeczywistości, jak i sztuki, a przede wszystkim wobec siebie samego.

W powszechnej opinii artyści mają dość swobodny stosunek do pieniędzy. Czy to prawda?

Wprost przeciwnie. Od pewnego czasu zauważam coś, czego nie widziałem kilkadziesiąt lat temu, a mianowicie to, że pieniądze zbyt często decydują o naszych wyborach artystycznych.

To niedobrze?

Myślę, że w pewnych sytuacjach nie warto ich przedkładać nad inne wartości. Chodzi mi na przykład o to, że czasami warto robić rzeczy ważne za mniejsze wynagrodzenie. Ta tendencja jednak zanika. Znaczenie pieniądza wzrosło. Dla artysty oznacza to, że często musi dokonywać wyborów, gdzie i w jakim przedstawieniu zagrać, aby więcej zarobić.

Jaki jest Pana osobisty stosunek do pieniędzy?

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek nimi szastał. Należę do ludzi oszczędnych.

A jak Pan zarobił pierwsze pieniądze?

To było stypendium, które otrzymałem w szkole teatralnej – 1000 zł. Oddałem je mojej matce. A inne to np. honoraria za występy studenckie na różnych uroczystościach organizowanych w Polsce. Dziś potocznie nazywa się je chałturami, ale ja nie określiłbym tego w ten sposób. Recytowaliśmy poezję, śpiewaliśmy piosenki, to było przyzwoicie zrobione. Przypominam sobie, że za występ w jednym z warszawskich szpitali zapłacono nam… spirytusem. Dość śmieszna sytuacja. A jeżeli chodzi o pierwsze „nieartystyczne” pieniądze, to zarobiłem je jako student, przenosząc meble i jakieś inne ciężkie przedmioty. Po jednym dniu miałem dosyć tej pracy.

Czy w dzisiejszych czasach kierowanie budżetem teatru jest trudne?

Nie jest to łatwe, ale podejmując się pełnienia funkcji dyrektora Teatru Polskiego, zdawałem sobie sprawę z tego, że będę musiał zajmować się finansami. Na szczęście mam wspaniałych współpracowników: dyrektora administracyjnego i księgową. Ich pomoc jest bezcenna. Bardzo uważnie przyglądam się wszystkim wydatkom. Mam przecież do czynienia ze środkami publicznymi.

  • Kieruję teatrem, którego sala liczy 720 miejsc. Planując repertuar, nie mogę nie myśleć o tym, jak tę widownię wypełnić.

Gdybym nie kalkulował, nie zwracał uwagi na potrzeby widzów, to ryzykowałbym tym, że na przedstawienie przyjdą nie setki, a np. 15 osób. A na to nie mogę pozwolić ze względu na pieniądze, na sztukę, jak również na pracowników teatru. Zawsze mówiłem, że teatr pusty to teatr bez wartości. On powinien widza interesować, ma być właśnie dla niego.

Znając wszystkie problemy związane z kierowaniem teatrem, podjąłby się Pan prowadzenia prywatnej sceny?

Tak, dziś już tak, bez problemu. Zmieniłbym tylko politykę repertuarową. Naturalnie nie mogłaby to być duża sala, grałbym sztuki mniej obsadowe, byłyby to inne teksty niż te, które wystawiam w Teatrze Polskim.

  • Dobra sztuka zawsze przyciągnie widzów, niezależnie od tego, czy grana będzie na scenie prywatnej czy publicznej.

Podziwiam Krystynę Jandę i moją córkę Marię za to, że walczą nie tylko o pieniądze i widza, lecz także o odpowiedni poziom artystyczny. Krystyna Janda na otwarcie Och-Teatru przygotowała „Wassę Żeleznową” Gorkiego. Moim zdaniem był to piękny manifest, pokazujący, że jej teatr działa nie tylko dla pieniędzy.

Czy w aktorstwie osiągnął Pan wszystko? Ma Pan jeszcze jakieś marzenie zawodowe?

W aktorstwie nigdy nie będzie punktu, w którym osiąga się wszystko i można zagrać każdą rolę. To jest po prostu niemożliwe. Uważam, że stale trzeba nad sobą pracować. Poza tym to z racji wieku pojawiają się też pewne ograniczenia: nie mogę już podskakiwać i zbyt szybko biegać, muszę bardziej się skupiać, gdy gram bez okularów.

A marzenie zawodowe?

Chciałbym zrobić przedstawienie, w którym śmiałbym się z samego siebie. Takie spojrzenie z dystansem na siebie. Nie wiem jeszcze, jaka mogłaby to być forma. Może monodram? Chyba też chciałbym w nim zagrać.

Czy prywatnie nadal Pan marzy o spokojnym popołudniu ze wszystkimi dziećmi i z wnuczkami,
spędzonym w Krakowie, w ulubionym Hotelu Rubinstein?

Tak, nadal o tym marzę, marzenie to bowiem jeszcze się nie spełniło.

loaderek.gifoverlay.png