Papcio Chmiel, czyli jak bawić ucząc

O pojawieniu się na świecie Tytusa, Romka i A'Tomka, korzystaniu z konta przez internet oraz trudnym okresie okupacji rozmawiamy z Henrykiem Jerzym Chmielewskim, znanym jako Papcio Chmiel.
około min czytania

Dziś mija 74. rocznica zakończenia Powstania Warszawskiego. Kiedy rozpoczął się zryw, miał Pan 21 lat.

Jako żołnierz 7 pułku piechoty AK „Garłuch” (starszy strzelec, pseudonim „Jupiter”) brałem udział w ataku na niemieckie lotnisko na Okęciu. Gdy 1 sierpnia ruszaliśmy do akcji, spod podłogi mieszkania, w którym miała miejsce zbiórka oddziału, wyjęliśmy jeden damski pistolet z czterema nabojami. Jeden na osiem osób. Na lotnisko nie dotarłem. Spotkaliśmy po drodze niemiecki patrol. Zostałem zatrzymany i na dwa miesiące trafiłem do niewoli.

Jakie motywacje towarzyszyły młodym ludziom, którzy zdecydowali się chwycić za broń i stanąć do walki z okupantem?

Okupacja to było życie w ciągłym głodzie, strachu przed zatrzymaniem, przed wywózką na niewolnicze roboty do Rzeszy, w strachu przed śmiercią. Zamordowanym można było zostać za byle co. Pamiętam, jak na ulicy Kilińskiego w Warszawie w styczniu 1944 r. w czasie łapanki hitlerowcy rozstrzelali ok. 50 osób. Nikt nie wiedział, dlaczego zginęli. Byłem też naocznym świadkiem likwidacji getta w Łukowie. Zostałem zatrzymany i skierowany do zbierania ciał Żydów zabitych na drodze. Mówiło się wówczas: likwidują Żydów, później przyjdzie pora na nas. Chcieliśmy się z tego strachu wyzwolić.

Jest Pan jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich grafików. Kilka pokoleń wychowało się na Pańskich komiksach. Jak zaczęła się ta niesamowita przygoda, która z rysowania uczyniła sposób na życie?

W 1945 r. trafiłem do wojska. W trakcie służby zostałem skierowany m.in. do Wydziału Nauk do robót plastycznych. W 1947 r. po demobilizacji, rozpocząłem pracę jako grafik i publicysta w redakcji „Świata Przygód”, który później zmienił tytuł na „Świat Młodych”. Uważano wówczas, że czytanie komiksów i popijanie Coca Coli może obalić ustrój. Dopiero w 1956 r., po nastaniu tzw. odwilży, narysowałem pierwszy odcinek Tytusa, Romka i A'Tomka opowiadający o ich przygodach w kosmosie. Dlaczego właśnie w kosmosie? Bo tam wszystko mogło się wydarzyć i nie było obaw o pojawienie się akcentów politycznych. Okazja do publikacji nadarzyła się w październiku 1957 r., kiedy to Związek Radziecki wystrzelił Sputnika (pierwszy sztuczny satelita Ziemi – przyp. red.). A w redakcyjnej szufladzie leżały gotowe dwa całostronicowe odcinki Tytusa, Romka i A'Tomka. Tak się zaczęła przygoda moich bohaterów i moja. W 1966 r. ukazał się pierwszy komiks w formie książeczki – „Tytus harcerzem”. Pamiętam, że zainteresowanie było ogromne. Podczas kiermaszu pod Pałacem Kultury w Warszawie ogonek chętnych miał kilkadziesiąt metrów!

Ukazała się właśnie kolejna księga przygód Tytusa, Romka i A'Tomka poświęcona obchodom 100-lecia odzyskania niepodległości przez Polskę. Jakie są losy bohaterów?

Historia prowadzi czytelników przez najważniejsze wydarzenia historyczne od czasów zaborów aż do 11 listopada, w tym przez czasy napoleońskie, Powstanie Listopadowe i Styczniowe. Roboty było przy tym co niemiara, bo daty, wydarzenia, tytuły i stanowiska, umundurowanie oraz relacje między bohaterami musiałem konsultować z historykiem. Kiedy na przykład napisałem, że po Powstaniu Styczniowym Warszawą rządził gubernator, historyk zmienił go na namiestnika.

Którego z bohaterów swoich komiksów lubi Pan najbardziej?

Trudno mi wskazać jednego. A'Tomek jest przemądrzały, dowódczy, mądry. Romek to dusza artystyczna, ale i osobnik złośliwy, naśmiewający się stale z Tytusa. Tytus to postać mająca rozśmieszać. Stale się uczy, uczłowiecza.

Przygody Tytusa, Romka i A'Tomka są niekończącą się opowieścią. Wydano już ponad 30 ksiąg... Czy oznacza to, że rzeczywistość nieustannie dostarcza inspiracji do tworzenia kolejnych przygód?

Tak właśnie jest. Staram się przy tym kierować maksymą „Bawiąc uczy, ucząc bawi”. Po książeczce poświęconej 100-leciu odzyskania niepodległości przez Polskę ukaże się przygoda na Jedwabnym Szlaku. Jedną z kart przyniosłem nawet na nasze spotkanie (rysunek poniżej). Poświęcona jest… bankowi.

A pamięta Pan swój pierwszy kontakt z bankiem?

Oczywiście! Kiedy byłem małym chłopcem, mój ojciec pracował w Banku Dyskontowym przy ul. Fredry 8 jako pomocnik w kasie. Wcześniej witał klientów przed placówką ubrany w czerwoną liberię i wydawało mi się, że jest najważniejszą osobą w banku. Pewnego dnia w 1930 r. wrócił do domu z informacją, że miał miejsce napad na bank. Złodzieje przygotowali podkop prowadzący z fikcyjnego sklepu z zabawkami do skarbca. Tyle że chcąc dostać się do środka, musieli skorzystać z palników acetylenowych. Powstające w trakcie opary były tak intensywne, że przestępcy wycofali się. A na celowniku mieli… milion dolarów, który podobno znajdował się wówczas w banku.

Skoro już o bankowaniu mowa, to od jak dawna jest Pan klientem PKO Banku Polskiego?

Od lat 40. ubiegłego wieku. Swoje pierwsze wypłaty z redakcji „Świata Przygód” otrzymywałem korzystając z usług PKO Banku Polskiego. Dzisiaj mam konto, ale jestem dość staroświecki i nie korzystam z płacenia przez internet czy telefon – wolę wizyty w oddziale. Chociaż zdarza się, że sprawdzam stan konta w internecie. Jak na 95-latka to chyba nieźle! 

Dziękuję za rozmowę.

Ja również dziękuję. I pozdrawiam czytelników Bankomanii!

Rozmawiał
Maciej Pobocha