Przyjęła pod swój dach dwie obce, wymagające pomocy siostry z Ukrainy. Rozmowa z Mirosławą Gruszczyk, laureatką nagrody im. Jana Rodowicza „Anody”

„Musiałyśmy radzić sobie same, ale dzięki Bogu moi przyjaciele nie zostawili nas samych i to napawa mnie taką dumą, że wkoło mnie jest tylu dobrych ludzi, że trudno to wyrazić” – mówi Mirosława Gruszczyk, laureatka tegorocznej nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” w kategorii „Wyjątkowy czyn”. Wyróżnienie przyznawane jest co roku „bohaterom czasów pokoju”, czyli ludziom, którzy niosą bezinteresowną pomoc przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Mecenasem nagrody jest PKO Bank Polski.
około min czytania

Mirosława Gruszczyk przyjęła pod swój dach dwie siostry z Ukrainy, które uległy w Polsce wypadkowi. Przyjechały do Pszczyny w poszukiwaniu pracy, jednak w październiku 2017 r.  zostały na oznakowanym przejściu dla pieszych potrącone przez samochód. Po pobycie w szpitalu (Tamara przeszła poważną operację) nie miały gdzie się podziać. Nie znały języka, nie miały pieniędzy, by uregulować wysoki rachunek za leczenie szpitalne. Świat im się zawalił. Mirosława Gruszczyk Nie tylko dała im dach nad głową, ale także zajęła się ich leczeniem i rehabilitacją. Teraz są dla niej jak siostry. 

Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” to odznaczenie przyznawane przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Otrzymują je osoby, które swoją postawą udowadniają, że można żyć lepiej i można być lepszym człowiekiem. Są to ludzie nazywani „Powstańcami” czasu pokoju. Zwykli-niezwykli bohaterowie, którzy angażują się w działania na rzecz innych. Mecenasem Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” jest Fundacja PKO Banku Polskiego. Jan Rodowicz ps. „Anoda” był harcerzem, żołnierz Szarych Szeregów i AK oraz Delegatury Sił Zbrojnych. Brał udział w wielu akcjach bojowych, Powstaniu Warszawski, a po wojnie prowadził akcje propagandowe i wywiadowcze przeciwko władzom komunistycznym.

Jak to się stało, że drogi Pani, Tamary i Marii się skrzyżowały?

To było 7 listopada wieczorem. Zadzwonił do mnie mój brat i powiedział, że była u niego sąsiadka i prosiła, by pomyślał czy nie zna kogoś, kto przenocowałby kobietę z Ukrainy poturbowaną w wypadku. Chodziło o dwie noce, ponieważ na piątek miała załatwiony transport. Pomyślałam: „co mi szkodzi, to tylko dwie noce”. A do brata powiedziałam: jestem w Pszczynie, powiedz jej, że będę za 10 minut pod hotelem.

Jak wyglądało to spotkanie?

Wyszła Maszka – o kulach, zapłakana, przerażona. I wtedy spotkało mnie coś strasznego –przywitałyśmy się i Maszka, dławiąc się łzami, zaczęła całować mnie po rękach! Proszę sobie wyobrazić, jak bardzo trzeba być poniżonym i upokorzonym, by całować po rękach kogoś, kto zechce nam pomóc.

Pewnie dopiero wtedy dowiedziała się Pani, co ją spotkało?

Maszka pół nocy opowiadała mi ich historię. Nie wierzyłam w to, co mówiła. Myślałam, że mój rosyjski jest powodem. Zadzwoniłam więc do sąsiadki brata i zapytałam, czy to prawda, że Tamara miała tak poważną operację i poprosiłam o telefon do niej. Maszka cały czas płakała i zastanawiała się, kto pomoże jej siostrze w tym hotelu robotniczym. Zadzwoniłam do Tamary i zapytałam, czy chciałaby poczekać na ten transport na Ukrainę u mnie. Zgodziła się.

Ale to nie mogło być proste – przecież była po operacji?

Nic w tej historii nie było proste. Zastanawiałam się, jak ją przewieźć, skoro nie chodzi. Pytałam Maszkę: jaka jest twoja siostra, taka jak ja czy większa? Myślałam, że w razie czego zaniosę ją do auta. Maszka odpowiada, że taka jak ja. Wchodzę potem do tego pokoju w hotelu, patrzę i… już wiem – nie dam rady. Ostatecznie jakoś się udało, ale było ciężko! Sąsiedzi pomogli ją wnieść do mojego domu. Kiedy leżały już razem, popatrzyłam na nie i to była taka niesamowita chwila. Tam było szczęście całego świata! Jakby ktoś dał im gwiazdę z nieba, a przecież tak niewiele było trzeba.

Co było później?

Oj działo się, działo! Każdy dzień to była jazda bez trzymanki! Kiedy dowiedziałam się, że ten transport na Ukrainę to nie karetka, tylko bus, powiedziałam im, że nigdzie nie pojadą. Że zostają u mnie. Dziś się śmieję, że miała być jedna obca osoba na dwa dni, a zostały dwie na całe życie.

Pomagała Pani już innym osobom w przeszłości?

Nie znam tytułu tej bajki, ale pamiętam ją od dziecka: chłopiec, który miał rodzinę i tak jak w każdej rodzinie – przyjaciół, i tak jak w życiu – czasem lepsze dni z nimi, czasem gorsze, pokłócił się ze wszystkimi i poszedł przed siebie. W lesie znalazł kwiat paproci i dzięki niemu niesamowite bogactwo, ale był jeden warunek tego bogactwa – nie wolno się nim z nikim podzielić i to go unieszczęśliwiło. Mój ojciec często powtarzał: pomagaj, ale nie daj się skrzywdzić. Ludzie gonią za złotówką, kurczowo ją trzymają, a ojciec mówił: wypuść jedną, same wpadną ci trzy. Ekscytujemy się światem, polityką, dyskutujemy o zmianach, a nie widzimy tego, co blisko, co możemy zmienić sami i czasami wystarczy dobre słowo, żeby odmienić czyjeś życie. Wystarczy „wypuścić z ręki kamienie”. Ale siostry z Ukrainy przytrafiły mi się tylko raz. Często żartowałam, że szkoda, że nie są Hiszpankami, wtedy trochę nauczyłabym się mojego wymarzonego języka, a tu rosyjski! Właśnie! Wielkie dzięki pani profesor Stasiak za taki upór w nauczaniu rosyjskiego. Nawet mnie nauczyła!

Co było najtrudniejsze w trakcie opieki nad siostrami? Czy miała Pani chwile zwątpienia?

Żeby jedną! Na początku cały czas miałam nadzieję, że ich pracodawca, najzamożniejszy człowiek w powiecie albo i dalej, po prostu nie wie o tej całej sprawie i kiedy się dowie, to zachowa się jak przyzwoity człowiek. Nic by nie stracił, a dziewczyny mogłyby mieć prawdziwą rehabilitację, Ale nic z tego – „polityka firmy” nie pozwoliła. Musiałyśmy radzić sobie same, ale dzięki Bogu moi przyjaciele nie zostawili nas bez wsparcia i to napawa mnie taką dumą, że w koło mnie jest tylu dobrych ludzi, że ciężko to wyrazić.

Zrobiła Pani tak wiele!

Zawsze będzie gryzło mnie to, że noga Tamary jest krótsza przeze mnie. Że jest okaleczona, bo za mało się starałam, bo być może, gdybym znalazła innego lekarza, innego rehabilitanta nie zostałaby kaleką. Dzisiaj wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Wtedy, kiedy to się działo, obiecałam sobie, że nie pozwolę ich więcej w Polsce skrzywdzić. Że wyrwę dla nich każdą złotówkę, która im się należy, bo widziałam, ile wycierpiały i nie wiem, który ból był gorszy – fizyczny czy psychiczny.

Co zmieniło się w Pani życiu, odkąd pojawiły się w nim Tamara i Maria?

Co się zmieniło? Mam czterech fantastycznych braci i doszły dwie fantastyczne siostry. Kiedy pierwszy raz wyjechały, żałowałam, że je poznałam, bo za nimi bardzo tęskniłam. Paskudne jest to, że liczymy dni, kiedy mogą być w Polsce. Żartujemy, że Tamarze należy się polskie obywatelstwo, bo przecież w szpitalu przetoczyli jej połowę polskiej krwi! Niestety – jest jak jest.

Co powiedziałaby Pani komuś, kto nie ma zaufania do obcych?

Pamiętam jak po jakimś czasie, chyba po tygodniu, Tamara powiedziała do mnie: pani, my pani niczego nie ukradniemy, niech się pani nie boi. Zapytałam, czemu tak mówi. Odpowiedziała: bo pani porozkładała po domu pieniądze, pierścionki, a my nic nie weźmiemy. Odpowiedziałam jej wtedy, że w tym domu zawsze tak było i nie będę tego zmieniać. Jeżeli coś zginie, to nie będzie mój problem, tylko tego, co ukradł. Ja nie będę przez to biedniejsza, to nie moje sumienie, tylko jego. Można nie ufać obcym, ale trzeba ufać Bogu, bo po coś stawia ich na naszej drodze. Trzeba też ufać sobie. Warto być przyzwoitym człowiekiem – tak mawiała moja mama. Do końca życia będę się zastanawiała, dlaczego je spotkało takie zło, dlaczego przez dwa tygodnie nikt nie chciał im pomóc, a naprawdę nie trzeba było wiele! Jednak dzięki temu je poznałam. Przytrafiła mi się w życiu niesamowita rzecz, a ten szklany orzeł to dowód, że to było naprawdę, bo bywa, że sama w to wszystko nie wierzę.

 

Rozmawiała Oktawia Staciewińska