Do snu tata puszczał mi Claptona
Rozmowa z muzykiem i gitarzystą, synem Ryszarda Riedla – lidera zespołu Dżem. Założyciel zespołu Cree, wokalista i gitarzysta oraz autor większości repertuaru. Nam opowiada o ojcu, swoim dzieciństwie i miłości do muzyki. 2019-08-20Jubileuszowe koncerty PKO Banku Polskiego są dla Pana wyjątkowe?
Tak, bo ja również obchodzę w tym roku dwie okrągłe daty i doskonale wiem, jak ważne są jubileusze i ich celebracja. 100-lecie działalności PKO Banku Polskiego to duża sprawa – niewiele firm na świecie może się pochwalić takim stażem. Cieszę się, że ludzie muzyki są w te obchody zaangażowani. Każdy z tych koncertów to duże artystyczne wydarzenie, pięknie podkreślające wagę jubileuszu. W każdym z nas wyjście na scenę powoduje silniejsze bicie serca. Czuję to na tej trasie przed każdym kontaktem z publicznością.
Jakie są Pana muzyczne wspomnienia z dzieciństwa?
Czasy były trudne i różnych rzeczy brakowało, ale muzyki nigdy (śmiech). Ojciec, nawet kiedy wracał z długiej trasy koncertowej, od razu włączał swoje ulubione płyty – najpierw na gramofonie, a później już z solidnej i głośnej wieży. Dom w moment zapełniał się dźwiękami. Wychowując się w jednym małym mieszkaniu z tak oddanym muzyce człowiekiem, nie mogłem więc sam jej nie pokochać. Do snu tata puszczał mi Claptona i Rolling Stonesów – to były moje pierwsze kołysanki. Często wspominam również moje powroty ze szkoły – żeby ojciec usłyszał dzwonek do drzwi, musiałem czekać aż do przerwy w utworach.
Koncertuje Pan od wielu lat. Czy zmieniało się Pana muzyczne spojrzenie na świat?
To bardzo ciekawe pytanie. Z jednej strony chyba wcale się nie zmieniło, bo muzyka, którą gram i której jestem wierny, z założenia jest niedzisiejsza i tak też było 25 lat temu, kiedy tworzyłem swój zespół. Na szczęście pochodzi ona z najlepszych dla muzyki dekad i czas nie robi jej żadnej krzywdy, a wręcz ją uszlachetnia. Jest jak dobre wino. Dobrze się w tym czuję. Oczywiście zauważam upływ czasu, ale on bardziej dotyczy mody i trendów, a nie samej „sztuki”. Choć chyba udaje nam się łączyć tradycję z dobrze pojętą nowoczesnością – z jednej strony mam na swoim koncie tytuł „bluesowego wokalisty roku”, z drugiej – wygraliśmy typowo komercyjny festiwal Sopot Top Trendy.
Gracie bardziej rocka z elementami bluesa czy bluesa z elementami rocka?
Gatunki się mieszają, ale zawsze jest to wygrane z serca. Jest to wartość, której jakby z założenia nie jestem w stanie się wyzbyć. Tutaj znów przywołam mojego ojca, który, kiedy dowiedział się, że chcę zająć się muzyką, powiedział: „Dobrze, ale pamiętaj Sebastian, że musi to wypływać prosto z serca, inaczej w ogóle się za to nie zabieraj...” I tak noszę w sobie te jego słowa przez całe dotychczasowe życie. Gdyby dzisiaj któryś z moich synów zapowiedział, że też chce wejść na tą drogę, miałbym dla niego taką samą wskazówkę.
Jaka muzyka Pana inspiruje? Potrafi Pan wskazać swój muzyczny autorytet?
David Gilmour, Eric Clapton... długo, by wymieniać. Czasami trafię na coś znienacka. Pamiętam, że buszując swego czasu w sklepie płytowym w USA usłyszałem nikomu nieznanych, ale świetnie brzmiących muzyków. Momentalnie kupiłem ich krążek i do dzisiaj słucham ich muzyki w samochodzie. Muzyka jest dla mnie jedną wielką inspiracją, każda, ale pod warunkiem, że jest dobra. Nie przypisujmy jej do nazwisk, choć oczywiście doceniajmy tych największych mistrzów. Autorytetem był dla mnie oczywiście też ojciec. Piszę o tym zresztą obszernie w książce „Rysiek Riedel we wspomnieniach”, która niedawno się ukazała i do której opracowałem słowo wstępne. To było dla mnie nowe doświadczenie (śmiech). Na szczęście książka jest bardzo dobrze przyjmowana. Jest w niej dużo prawdy o moim ojcu. Takiej z pierwszej ręki.
Lubi Pan koncertować? Są występy, które szczególnie zapadły Panu w pamięć?
Było ich kilka, ale dwa z nich szczególnie zapadły mi w pamięci. Pierwszy koncert w życiu zagrałem na tyskim blokowisku. Miałem wtedy kilkanaście lat. Wyjątkowe było to, że pojawił się na nim mój ojciec. Usiadł na murku, gdzieś z tyłu i się temu wszystkiemu przysłuchiwał. Chcieliśmy nawet zrobić mu przyjemność i zagrać jeden z utworów Dżemu, ale zupełnie nam to nie wyszło. Skończyło się na tym, że perkusista rzucił pałki za siebie i zszedł ze sceny (śmiech). To był jedyny mój koncert, który tata widział... Była też na nim moja przyszła żona, więc można powiedzieć, że zebrało się tam sporo „rodziny”. Na marginesie, chyba jednak nie mogło być tak najgorzej, bo już po kilku latach (i to ten drugi wyjątkowy koncert z mojej pamięci), zagraliśmy koncert w pięknej Sali Kongresowej jako support legendarnego Johna Mayalla, naszego wielkiego idola i tak zwanego „ojca białego bluesa”. To spod jego skrzydeł wyszli – Eric Clapton czy Mick Taylor, który później zasilił The Rolling Stones. Na ten koncert do Warszawy jechaliśmy ze Śląska z przygodami starą wysłużoną „nyską”. To są piękne wspomnienia!
Rozmawiała Oktawia Staciewińska